Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 209.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   201   —

aż wreszcie wyciągnął rękę i dotknął lekko ramienia śpiącego.
Jacek zerwał się szybko i usiadł, przeciągając członki zesztywniałe. Naraz obejrzał się dokoła z wyrazem zdumienia najwyższego.
— Gdzie my jesteśmy?
— Na stokach Żabiego. Patrz, turnie Mięguszowieckie przeglądają się w Morskiem Oku...
Stał już na nogach.
— Skąd ja się tutaj wziąłem?
Zamajaczyło mu jakby przez sen przypomnienie, że dnia wczorajszego wieczorem we własnym domu rozmawiał z Nyanatiloką o ukochanej puszczy tatrzańskiej... Dłońmi przycisnął czoło. Tak, pamięta dobrze! Miał wrażenie, że wsparty o biurko swoje zasypia, a potem śnił mu się ogień, w żywicznym lesie rozłożony i księżyc, płynący po nad szczytami... Śniło mu się... a teraz...
Pojrzał po sobie. Płaszcz mu opadł z ramion; odziany był, jako przyszedł był wczoraj do domu: w ubranie miejskie, codzienne... Rzucił okiem, czy nie dojrzy gdzie samolotu swego, którym by go Hindus przewieść mógł we śnie. Pusto było naokół; zioła jesienne, rosą zimną pokryte, stały równo, — nie znać było na nich nawet śladu stopy, jakgdyby oni przychodząc tutaj, nogami ziemi nie tykali.
— Skąd ja się tutaj wziąłem? — powtórzył.
— Mówiliśmy wczoraj o Tatrach — rzekł Nyanatiloka skromnie a nieco wymijająco... — Zmarzłeś. Pójdźmy się ogrzać ku schroniskom w dole.
Jacek nie ruszał się z miejsca.
— Czyż mówić o czem wystarcza?...
— Nie. Ale myśleć. Duch stwarza sobie otoczenie, którego chce. Pomyślenie jest prawdą jedyną.
— Przeniosłeś mnie tutaj wolą swoją?
— Nie sądzę, bracie, aby tak było. Zdaje mi się owszem,