Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 268.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   260   —

Ty oszukujesz sam siebie, wynajdujesz różne powody, aby się nie przyznać do tego jednego: strach ci, że odszedłszy stąd, nie będziesz patrzył w oczy tej kobiety... Pomyśl, że, odszedłszy stąd i odnalazłszy samego siebie, nie będziesz tego wogóle pragnął.
Jacek wzniósł głowę.
— A czy nie myślisz, że mogę się lękać tego samego właśnie, że poszedłszy za tobą, nie będę pragnął już patrzeć w jej oczy? Jeśli to pragnienie, będące męką moją, a może i przekleństwem, jest zarazem jedynem mem szczęściem?
Zamyślił się w głuchem milczeniu, aż naraz powstał gwałtownie i począł trząść rękami około głowy, jakby chciał odegnać obsiadające go roje nieznośnych os.
— Muszę się ratować! — zakrzyknął — i mam ratunek, mam, mam, chcę mieć!
Trójświatowiedny pojrzał nań pytająco.
Mój przyjaciel mnie potrzebuje — rzekł Jacek. — Zwlekałem i tak już zbyt długo. Pojadę na księżyc. To mój obowiązek. Wóz w tych dniach powinien być gotów.
Potem z wymuszonym nieco uśmiechem spojrzał na Nyanatilokę.
— Jeśli powrócę żyw, bez względu na to, co tu zastanę, pójdę za tobą!
Nyanatiloka skinął zwolna głową, a potem, patrząc Jackowi w oczy, ruchem ręki wskazał na zamknięte drzwi pracowni. Jacek zawahał się na chwilę.
— Przed odjazdem zniszczę tę zabójczą maszynę — rzekł wreszcie. — Nie chcę, aby się w niczyje, może szalone, ręce dostała.
To powiedziawszy, z nerwowym pośpiechem zadzwonił na lokaja i zmieniając ton, zwrócił się jeszcze do milczącego wciąż towarzysza:
— Każę sobie przygotować samolot, aby obejrzeć wóz mój