Strona:PL Jerzy Żuławski-Zwycięzca 137.jpeg

Ta strona została przepisana.



III.


Był czas wielkiej morskiej ciszy, która codzień w przedpołudniowej porze poprzedzała nadejście burzy, szalejącej wichrem piorunowym, zaledwie słońce szczytu nieba dosięgło. Na wschodzie, kędyś poza Wyspą Cmentarną, chmury się już zbierały czarne i pomruk z nich szedł groźny, daleką, białą błyskawicą zapowiedziany, jakby łyśnięciem kłów potwornego zwierza, który legi na nieboskłonie i skradał się zwolna, goniąc po morzu za uciekającem słońcem. Za kilka, kilkanaście godzin ryk jego potężny wstrząśnie powietrze, ciężkie łapy opadną na wodę i stratują rozszalałą, pianą bryzgającą aż gdzieś pod niebo, na którem szare kudły zwierza się rozwełnią, — ale tymczasem zwierz czaił się jeszcze w oddali, między skłon nieba a widny krąg morza wtulony — i cisza była ogromna.
Powierzchnia wód wyglądała jak olbrzymia, sino-stalowa tarcza, gładzona doskonale; czuło się niemal okiem twardość jej niezarysowaną, nagle z płynności w metal zakrzepłą. Około brzegów dalekich wysp jeno barwa morza się zmieniała: drżały tam jakieś pawie otęcze, niby pierścienie, kamień drogi ujmujące. A nad tarczą morza łyskliwą żar wisiał w powietrzu nieruchomy, ciężki prawie i osowiały, jarkim blaskiem słońca nawskroś przebity...
Ihezal, biegnąc wybrzeżem, minęła już ostatnie domy osady.