Strona:PL Jerzy Żuławski-Zwycięzca 177.jpeg

Ta strona została przepisana.

ląc[1] mu usiedzieć na miejscu. Wstał i ruszył sam powrotną drogą na grzędę, ograniczającą żleb od zachodu. Gdy stanął na niej, wyszedłszy z cienia, słońce oblało go żywe. Przymrużył oczy pod blask i począł się pilnie rozglądać wkoło. Badał przez szkła każdy cypel skalny, każdy załom i szczelinę, ale nie dojrzał niczego oprócz głazu i kamienia.
Snadź szernowie, zbyt ufając niedostępności skał, nie pomyśleli nawet o potrzebie zasadzki... Prawdopodobnie nie wierzyli, aby się Zwycięzca na to szalone przejście odważył, a tem mniej, aby znalazł jedyną może ludzkim nogom dostępną drogę na szczyt.
Odetchnął swobodniej. Z tej strony przynajmniej nie groziło mu niebezpieczeństwo na razie.
Miał już schodzić w dół, aby iść naprzeciw swego zastępu, ale naraz ogarnęło go nieprzemożone lenistwo. Rozciągnął się na skale w słońcu z myślą, że chwilę jeno krótką odpocznie, zaledwie jednak głowę na złożonych ręku położył, sen go zmorzył słodki i głęboki...
Po jakimś czasie zbudziło go lekkie dotknięcie. Otworzył z trudem rozespane oczy. Nuzar siedział przy nim i wskazywał ręką w dół.
— Idą, panie, — rzekł.
Marek zerwał się na równe nogi.
— Szernowie?
— Nie. Twoi ludzie idą, Zwycięzco.
Napróżno jednak patrzył Marek w wskazaną stronę. Bystre oczy morca dostrzegły, czego on przez szkła nawet nie mógł wyśledzić. Przypuszczał już, że się Nuzar pomylił, gdy doleciał go wreszcie ledwo dosłyszalny gwar zmieszanych głosów. Spostrzeżono go snadź z dołu, stojącego na wyniosłej grzędzie na tle białych śniegów, i podniesiono okrzyk powitalny. Jakoż dostrzegł wreszcie drobne, poruszające się mrowie pośród głazów. Jego ludzie zbliżali się istotnie.

Za kilka godzin ruszono razem w górę. Co silniejsi szli

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pozwalając.