Strona:PL Jerzy Żuławski-Zwycięzca 182.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Niema miejsca dla nas. Jaskinie i pieczary, w których oni żywot, wierzę, iż rajski, prowadzą, szczupłe są niewątpliwie w stosunku do zaludnienia...
— Więc niech nam miejsca ustąpią! Niech oni idą tutaj bić się z szernami!
— Tak, tak! — krzyknięto ze wszech stron.
Łysy człowiek uśmiechał się ciągle.
— Jak ich zmusić do tego? co? nie wiecie?
Jakiś zapaleniec o wychudłej, poczerniałej twarzy przyskoczył do niego z pięściami:
— Mataret! milcz! jesteś przekupiony...
Hałas wszczął się znów większy. Izba huczała, jak wnętrze ula podczas roju; w powietrzu krzyżowały się krzyki, dowodzenia, wołania. Chwilami, kiedy gwar na jeden moment przycichał, słychać było miarowe, uparcie powtarzane słowa Matareta:
— A ja wam mówię, że miejsca tam już niema...
Dalsza część zdania ginęła jednak nieodmiennie w zrywającym się znów zapamiętałym wrzasku.
W pewnej chwili ktoś stojący koło drzwi zawołał:
— Roda idzie!
Zwrócono się żywo, aby witać mistrza.
Jakoż wszedł istotnie, a raczej wbiegł, rzucając się natychmiast bez tchu na najbliższe krzesło. Był bez czapki, — bluza na nim była rozdarta, — zmierzwione włosy i liczne sińce na twarzy i odkrytej piersi świadczyły o przebytej walce.
— Co się stało? mistrzu! — poczęto wołać do niego ze wszystkich stron.
Roda dał znak ręką, aby się uciszono. Siedział z głową bezwładnie na poręcz krzesła opuszczoną i dyszał ciężko. Oczy miał przymknięte, — wśród zakrwawionych warg widać było dziurę, powstałą przez wybicie dwóch zębów przednich.
Mataret jeden nie ruszył się z miejsca. Siedział wciąż na stole i ze zwykłym uśmieszkiem patrzył z pod przymrużonych powiek na mistrza.