lonej, paraliżującej trwogi przeszedł mię od stóp do głowy: teraz dopiero zrozumiałem grozę niebezpieczeństwa. Przed oczyma stanęły mi ich ciała nieżywe, oślizgłe, z otwartemi usty, porozbijane o kamienie... Coś mi oddech zaparło. Nie! to nie może być! oni nie potoną! — a jeśli potonęli, to ożyją! Bóg łaskaw! Z ogromnem łkaniem rzuciłem się na kolana przed obrazem, wiszącym nad mem łóżeczkiem i wyciągając w górę dziecinne ręce, zacząłem wołać, nie! krzyczeć do Pana Boga, by ich ratował, bo oni nie mogą potonąć, na żaden sposób nie mogą! ja nie chcę tego! —
Jakiemi słowami się modliłem — nie pamiętam już, wiem jednak, że modliłem się wtedy prawdziwie, szczerze — jedyny raz w życiu...
Co dalej było, także już nie pomnę. Przypominam sobie tylko, że późną nocą doniesiono nam, iż woda opadła a resztki zwalonego młyna ostały się — prawie cudem. Pan Andrzej i stary Jakób ocaleli...
Wiele już od tego dnia upłynęło czasu, a zawsze jeszcze z dziwną, tęskną słodyczą myślę o tej jedynej, prawdziwej, ufnej modlitwie...
Strona:PL Jerzy Żuławski - Kuszenie szatana.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.