Pędzę przez łany zbóż, kłosy falują przed koniem, dźwięczą cicho, rzewnie, uderzając o blachę na piersiach końskich, a za mną las kopji, szum skrzydeł, tentent rumaków...
Śniąc tak na jawie, począłem biec. Wybiegłem z parku i szedłem ścieżkami polnemi, wprost przed siebie.
Gorąco było ogromne... Przystawałem chwilami i brałem bezwiednie w rękę dojrzałe kłosy na ścieżkę się chylące, szepcąc bez myśli: aha, owies... lub: patrzcie, pszenica...
I znów mi się zdało, że jestem rycerzem. Konia ubito, a ja idę przygnieciony ciężarem własnej zbroi, palony promieniami słońca.
Idę — i nie wiem dokąd, nie wiem po co... Znużenie tylko czuję ogromne i ogień jakiś pod powiekami, ogień na skroniach i żar w spiekłem gardle.
Łany zbóż skończyły się; wyszedłem na szerszą wiejską drogę.
Przystanąłem, oparłszy się plecami o płot i jąłem patrzyć przed siebie.
Suma się już widocznie skończyła, ludzie wracali tłumnie z kościoła. A ja patrzyłem przed siebie i widziałem ich, ale za żadnym człowiekiem nie odwracałem głowy. Zjawiali
Strona:PL Jerzy Żuławski - Kuszenie szatana.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.