ninę. Jej mąż miał tyfus. Dawniej w takich okolicznościach myślał z rozkoszą, że kiedyś, dzięki jemu, tyfus będzie równie mało znaczącą chorobą, jak dzisiaj katar... Teraz na dźwięk tego wyrazu uczuł, jakgdyby zimne ostrze, przeszywające mu na wskroś piersi. Łzy go paliły w oczach.
Nadszedł wreszcie czas zamknięcia apteki. Zasunął okiennice, zapalił lampę i z przyzwyczajenia zabrał się do pracy. Wypił koniaku więcej, niż kiedykolwiek, a jednak robota mu nie szła. Rozbił retortę z gotowym już preparatem, przekręcił śrubkę u mikroskopu i teraz o mało nie przegrzał rozczynu, nad którego przyrządzeniem parę tygodni pracował.
Był bajecznie znużony, ale się nie kład, czując, że nie będzie mógł zasnąć.
— Poco to wszystko, poco? — szeptał. — Jeżeli organizm nie zasymiluje...
O czem innem nie mógł już dzisiaj myśleć.
Przechylił się w tył na wysoką poręcz drewnianego krzesła, zaplótł ręce na głowie, — blade zwiędłe usta, ocienione nikłym, spłowiałym wąsikiem, rozwarł nieco, ukazując rzadkie i spróchniałe zęby, a oddychając ciężko, patrzył z pod obrzękłych powiek przed siebie, na stół.
Strona:PL Jerzy Żuławski - Kuszenie szatana.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.