w które wszechświat okułam. Daremny wysiłek!
Słońc zbuntowanych tysiąc, sto zwichrzonych komet,
jak sto mieczy-piorunów, dziś raziło we mnie,
ciągnąc za sobą mlecznych dróg zwikłane tęcze...
Padły — a jam je z szaty strząsnęła jak pyłek
marny. Teraz posłuszne znowu pędzą do met
przezemnie wyznaczonych na czasów początku
a nie dościgłych nigdy. Spokój jest w przestworzu
Cisza taka bezmierna, jak ongi, przed wiekiem,
nim kazałam wstać bogom z martwego chaosu...
Nie! coś brzęczy! W najdalszym gdzieś nieba zakątku
tam — na marnej wysepce w tem bezbrzeżnem morzu,
jakiś robak, co dumnie nazwał się człowiekiem —
mówi do mnie! Co? zdala nie rozróżnię głosu,
ale — zda się, że prosi, błaga, bym zmieniła
dla niego swe wyroki odwieczne... Znów cicho...
Może zczeznął twór marny? Nie! znowu skróś głuszy
słyszę głosik. Klnie teraz i podnosi pięście!
Jęk go zgłuszył mgławicy, co właśnie zrodziła
sto błyszczących słońc nowych, z których jedno lichą
tę wysepkę rozbije kiedyś. Znowu w uszy
brzęk mi wpada robaka. Chce, abym mu szczęście
dała, grożąc, że wojnę mi wyda i złamie
moc mą. Bawi mnie głos ten. Lecz słuchać nie mogę,
Strona:PL Jerzy Żuławski - Poezje tom III.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.