bijąc w okno, — lecz mędrzec nie widzi, nie słucha,
przymknął oczy i w Boga patrzy okiem ducha.
I po szczeblach swej myśli począł schodzić na dół:
czas i przestrzeń, jak suknię, wziął znowu na siebie,
ruch znów odczuł i gwiazdy dostrzegł znów na niebie;
między gwiazdy się rzucił i na ziemski padół
zleciał skrzydły, jak orzeł, co podniebną jazdą
umęczony z chmur spada na cierniowe gniazdo.
Spadł na gniazdo i skrzydła szerokie roztoczył:
zimne gniazdo chciał ogrzać własną piersią, która
Bogiem jeszcze mu grzmiała, jak gromami chmura;
chciał je ogrzać — lecz piersi jedno krwią ubroczył:
cierń w nie każdy, jak żmija, wpełznął, a rubiny
krwi ciekły na podłoże z kamienia i gliny.
Oto jeszcze przed chwilą on był z Bogiem jedno,
patrzył myślą w Byt wieczny i gorzał miłością,
czując, że krwią z krwi Jego jest i z kości — kością
i pił szczęście, przed którem wszystkie ziemskie bledną:
śnił o niebie, a ze snu bożego się budzi
tu na gnieździe cierniowem, na ziemi, śród ludzi!