rzucić na świat ten trupi, na swe dziecię,
jego staremu tak dziś drogie sercu! —
Nie! on tych zwiędłych kwiatów gwiazd nie zgniecie,
na tym wybladłych błękitów kobiercu
szytym słońc złotem — nie wyryje gromem
słowa nicości!
A jeśli do szczętu
zgasła moc jego, który słońc ogromem
władał i z dzikich żywiołów zamętu
pieśń sobie stroił, — jeśli mimo dzielność
boską od zguby świata nie obroni, —
jeśli skazany jest na nieśmiertelność
bez słońc i złotej korony u skroni
królewskich: raczej niech Jej straszne ramię
świat druzgocące pośród gwiazd ogrojca
i jego, starca, razem z światem złamie
i unicestwi — jak Króla i Ojca
świata!
Jak lew się na świecie położył,
okrył go piersią, w błękit siwą głowę
podniósł i czekał...
Ponad nim się srożył
komet wir w węże splątany ogniowe,
a wyżej straszna ręka Przeznaczenia,
pełna piorunu, który niecierpliwy,
chwiał się, wisiała...