Oto weszliśmy w paszczę skalnego potwora
i wspinamy się w górę nad turnie i piargi;
śmierć nas wiedzie, — ląd zniknął w morzu chmur, jak zmora.
I przestrachem nam nieraz zbladłe drgnęły wargi,
gdy trącony głaz zagrzmiał i czarną gardzielą
deszcz kamienny się rzucił z wielkiem echem skargi.
A mgły coraz gęściejsze pod nami się ścielą;
na złomie głazu, zda się, w otchłanie wszechświata
płyniem nad przedstworzenną mgławych wód topielą.
Wszystko sen był. Ta ziemia barwna i bogata,
słońce, zieleń i ludzie — wszystko sen był marny
i ułudny. Nic niema, jeno mgła skrzydlata.
Bóg-Stworzyciel przyszłemi słońcami ciężarny
zasnął wczoraj —, sen Jego światem był. Na nowo
dziś się zbudził, sen-wszechświat w dym się rozwiał parny...
Szedłem, myśląc tak. Nagle tuż nad moją głową
grzmot zaryczał i głuche ze skał wyrwał dreszcze,
po niebiosach śmignąwszy wstęgą purpurową.