I na dany znak chmury zlewające deszcze
rozstąpiły się w górze — a promień słoneczny
padł na głazy przed nami, dżdżem ociekłe jeszcze.
Spojrzałem. Tam, gdzie opar rozwieszał się mleczny,
błękit był — ponad szczytem! Jeszcze krok, — pół kroku:
i na szczycie stoimy w otchłani powietrznej!
Pan Bóg podniósł kurtynę. W skłębionym potoku
wicher chmury w dal pędzi; pod tęczową bramą
świat wyłania się z zasłon zdumionemu oku.
Blaski słońca się kładą złotolitą lamą
po srebrno-szarych szczytach, błękitnych oddalach —
i w perłach stawów grają świetlnych tonów gamą.
Na ostatnich wełnistych mgły ruchliwej falach
olśniewająca biel się lazurom odśmiecha —
i przepada rozwiana po słonecznych halach.
Tatr kamienna pierś ciszą bajeczną oddecha
i skrzy się w słońcu naga, zimna. — Gdzieś przez turnie
płyną Nieskończoności zamyślone echa.