A tam w dole, w kotliny przepaścistej urnie,
jak gdyby dym ofiarny, co w niebo ucieka,
mgła skłębiła się znowu, Tatry ćmiąc powtórnie.
Pereł-stawów sznur zgasł już... Oceanem mleka
mgła na doły się leje... Wznosi się, wydyma...
regli sięga — — Stanęła bez ruchu i czeka...
Morze zewsząd! A z morza strasznemi oczyma
patrzy na nas cierpliwa kochanka otchłani:
Śmierć — i łono swe chłodne w pogotowiu trzyma...
Na skalnym zrębie w blaskach słonecznych skąpani
słyszeliśmy krok cichy tej tajemnej mary,
co się ku nam skradała w mgle, jak żbik, po grani.
Obłok wlókł się jej śladem, jak rąbek symary,
darł się o skały, czepiał kosówek gałęzi
wiał z podmuchem wiatru nad przepastne jary —.
I szedł opar białawy z pomroczej cigęzi
ku niebu, strojąc słońce w różnobarwne nimby,
co drżało, jak sylf złoty w pajęczej uwięzi,