Jak lew potęgą niezmożoną hardy,
złapisz mnie, dziwnie dręcząc, — w rannej porze
wznowisz swe świadki przeciwko mnie, — twardy
bicz Twego gniewu plecy me rozorze, —
jak grad nawalny spadną na mnie plagi!
Czemuś mnie wywiódł z łona matki? gorze!
obych był zniszczał, marny płód i nagi,
by mnie niczyje nie widziało oko!
Byłbym, jakobych nie był: krom uwagi
z łona wprost rzucon w mogiłę głęboką...
Wnet się ta trocha dni mych skończy przecie, —
sfolguj więc nieco! zlany ran posoką
niech choć opłaczę bój ten, co mnie gniecie,
zanim odejdę w tę krainę lutą,
z której nie wrócić mi już nigdy w świecie!
w krainę ciemną, śmierci mgłą zasnutą,
kędy jest nędzy ostateczna ścieżka,
krwawych łez człeczych dżdżem zroszona suto:
w ziemię, gdzie miasto ładu — przestrach mieszka!