Pan cię czeka... Ja idę... Nie zmyliłam drogi!
Idę — anioł mnie wiedzie w życia, w światła progi...«
Milknie i znowu senna pnie się na szczyt dachu;
już pod niebem, gdzieś w górze, świeci jej koszula
i wygląda, jak gołąb na kościelnym gmachu,
który gniazdo nad ziemią w szczerby wieży wtula,
więcej mając przed ludźmi, niż gromami strachu.
Coraz dalej już ziemia, bliżej złota kula,
nad nią krzyża ramiona, nad nim gwiazd tysiące
i promienie księżyca jasne, srebrne, drżące...
Nagle zegar zazgrzytał złowrogo w tej głuszy:
liczy dzwonem godziny ludzkiej życia drogi...
Na ten odgłos donośny mniszka się poruszy,
po spadzistej płaszczyźnie w dół się suną nogi,
krzyk straszliwej rozpaczy wybiegł gdzieś aż z duszy,
wzniosła ręce, — jak ptaszę, gdy je ołów srogi
razi, chwilę zawisła wśród nieba przeźroczy —
i jak gwiazda strącona....
Odwróciłem oczy.