myślałem: ziemia śpi już — i nic jej nie wzruszy,
już zachwyty przeżyła — i nic jej nie czeka
krom nirwany... I ducha-m ukołysał w głuszy
rozkosznego wieczoru, — opadła powieka,
myśleć prawie przestałem i było mi błogo,
jakby śmierć już tuliła mą duszę niebogą....
Nagle — cóż to — huk jakiś! Zrywam się i patrzę,
co mi śmiało spoczynek przerwać tym łoskotem?
Wkoło wszystko jak przedtem, tylko niebo bladsze,
duszniej jakoś się piersiom oddycha i złotem
światłem drgają latarnie — i drzewa, jak w wiatrze
lekkim, rozkołysane. Chwila ciszy, — potem
znowu odgłos się wzmaga olbrzymi, podziemny,
grzmiący zdala jak burza groźny i tajemny.
Pędzi! Słyszę! Już bliżej! Jak tentent tabunów
rozhukanych rumaków, rośnie, potężnieje;
w grzmot się zmienia podziemny i w ryki piorunów!
Drgnęła ziemia! Już balkon kołysze się, chwieje, —
brzęczą szyby u okien. Zagłady-ż zwiastunów
piekło z łona wyrzygło? Huk straszny! Martwieje
serce w piersi! Trzęsienie! Świat się miota, ciska,
grzmi i ryczy! Czyż śmierci już godzina blizka?