O zachodu godzinie, gdy słońce zapada
skryć się w lasach na szczycie posiniałej góry,
bierze barwy ogniste toń jeziora blada,
śnieżne Alpy się szatą obloką z purpury,
a na dachach pałaców krwawy pożar siada,
złote drzewa i złote są altany mury
i jak gwiazdy łyskają wież kościelnych krzyże,
pod któremi żegnają słońce dźwięczne spiże.
Pieśń studzwonna nad miastem długo, długo płynie,
a ucicha dopiero po słońca zachodzie,
kiedy jasność czerwona w szarych mrokach ginie,
które barwą stalową kładą się na wodzie.
Coraz ciemniej. Nim szatę gwiaździstą rozwinie
noc urocza, nim księżyc w zwycięskim pochodzie
ziemię światłem zdobędzie: mrok się gęsty szerzy
w całym świecie — i miasto ciche pod nim leży.
Coraz ciemniej. Już gwiazdy setkami rozpala
noc na niebie, — na ziemi błyskają latarnie
na to hasło i tak się lśnią po mieście zdala,
jakby gwiazdy w ulicach rozstawione karnie.
Wszystkich gwiazd tych odbiciem drży jeziora fala;
światła wszędzie, — to eter, zda się, ziemię garnie
w jeden uścisk. Bez brzegów się szerzy, bez końca