niema nawet garści mchu pod głowę ani lichej gałązki na ogień, — na wschody słońca ze szczytów oglądane i na zachody krwawą purpurą czoła gór oblewające, — na znój dnia, wonnego aromatem przepalonym najrzadszych ziół, na ostre lśnienie słońca po świeżo spadłych śniegach, w którem ślepną oczy znużone — i jeszcze na dnie długie, mgliste, niewyraźnie z przedporannego świtu się poczynające i roztapiające się niewiadomo kiedy w zmroku wieczornym, gdy to skały jak duchy czarne w oczach majaczeją i wilgoć deszczowa ścieka po smętnej korze drzew... I znów na widnokręgi szerokie, zaczarowane, których źrenice z góry patrzące objąć po prostu nie mogą, na niepojętą, dziką swobodę, na zapomnienie o tem wszystkiem, co jest w dole, na walkę, na trud, na niebezpieczeństwo, na ufną w swe siły igraszkę na wązkiej granicy życia i śmierci, gdy palce skurczone, zamienione w stal na gładkiej ścianie ledwo wyczuwalnych szczerb się chwytają, dźwigając ciało ponad przepaścią zawrotną wyżej i wyżej — i na rozkosz zwycięstwa obłędną, gdy się na szczycie dotąd niedostępnym po raz pierwszy stawia nogę a pierś jednem tchnieniem wciąga wiatr, od Dunaju kędyś po Wisłę nad górami przelatujący!
Strona:PL Jerzy Żuławski - Szkice literackie.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.