oprzeć wrażeniu, że autor chłoszcze wszystkich naokoło, bo się uważa za lepszego od tych chłostanych, że wytyka wady i śmieszności, bo w sobie samym dojrzeć ich nie może... I dlatego satyra jest po większej części smutną parodją siebie samej, dlatego stawiając sobie z góry cel, z konieczności chybia celu: czytelnik myśli mimowoli o autorze...
A Grób Agamemnona? — czy to jest satyra? Czy kto ośmieli się nazwsć satyrą ten straszliwy wybuch żalu i bólu, czy kto powie, że Słowacki rzucił ten piorun z siebie, aby poprawiać naród? Nie jestże to raczej krzyk człowieka, który nagle zoczył otchłań naokoło siebie i — w sobie? Czyż niema w tem straszliwem, bezlitosnem uderzeniu bicza i samokrwawienia? czyż niema wielkiej litości nad chłostanymi i nad sobą, chłostającym, a także winnym?
Zdaje mi się, że nie popełnię bluźnierstwa, gdy powiem, że niektóre z „satyr“ Nowaczyńskiego przywodzą mi na myśl Grób Agamemnona i strofy z Bieniowskiego. Naturalnie mutatis mutandis[1] — i niektóre, mówię. Bo naprzód Nowaczyński widzi, zna i chłoszcze marność życia, taką błotną, ohydną, śmieszną i najwyższego politowania godną marność, stokroć gorszą od
- ↑ łac. dokonawszy niezbędnych zmian, uwzględniając istniejące różnice.