goście — w piśmie i w kawiarni — żyli życiem gorączkowem i trawiącem, ale pełnem, ale bujnem naprawdę. To była przedziwna kuźnia djabelska, w której się mocni duchem ludzie urabiali, a słabi i nikli, rozpłonąwszy na chwilę własnym lub cudzym żarem, szli tak doszczętnie na popiół, na zatratę i zagładę. —
No a inni... ci inni naturalnie zostali z czasem „porządnymi ludźmi“.
Było tam zapewne trochę obłędu, dużo snobizmu à rebours[1] u niektórych zwłaszcza, było nieco naśladownictwa i pozy, szczerej lub nieszczerej, może nawet komedjanctwa, — i przeciw temu, zarówno jak przeciw „genus: philister“, szalała krwawa satyra Nowaczyńskiego, — ale ponad tem wszystkiem był ruch, było życic, chęć tworzenia czegoś nowego, ścieranie się pojęć i zapatrywań artystycznych i szlachetna, donkiszocka walka z zalewem pospolitości.
Było — minęło — nie wróci. W zatęchłej dziś znowu atmosferze Krakowa (polskich Aten! panie dobrodzieju), unosi się „Zielony balonik“, bawiąc — bardzo zresztą wytworną i dowcipną — Szopką krakowską tych, których się dawniej biczem z własnych, żywcem z ciała wydartych ścięgien smagało, — a miejsce szaleńców z „Ży-
- ↑ franc. na opak, na wspak, na odwrót.