Kto się na kimś mści, musi mieć za co. Mnie jako pisarzowi pan Feldman mimo najszczerszej chęci nic zaszkodzić nie potrafił; czytelników i wydawców znajduję tak samo, a nawet więcej teraz, niż przed jego wiekopomnem dziełem o „Współczesnej literaturze“, — o fiaskach swoich odczytowych nic nie wiem, a jeśli która ze sztuk moich w teatrze nie dość życzliwego doznała przyjęcia, przez sen mi nawet nie przyszło do głowy winić o to pana Feldmana. Z jego to strony objaw megalomanji oczywisty, gdy sądzi, że nawet za swe „klapy teatralne“ jego autorzy mogą czynić odpowiedzialnym, jako wszechpotężnego w literaturze potentata! Ja, panie Feldman, zarówno niepowodzenia jak i zasługi na własny piszę rachunek!
Przypomina mi to zresztą rozmowę, jaką z nim miał jeden młody uczony, obecnie już docent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Otóż pan Feldman na przechadzce po plantach krakowskich raczył go, świeżo z za granicy przybyłego, pytać, co robić zamierza, a gdy posłyszał, że ubiega się o veniam legendi[1] na uniwersytecie, rzekł: Ostrzegam pana w takim razie, abyś się pan ze mną publicznie nie pokazywał, bo to panu może zaszkodzić! — Na co ów uczony z uśmie-
- ↑ z łac.; prawo do prowadzenia wykładów przez niesamodzielnych pracowników naukowych ze stopniem doktora lub ewentualnie z tytułem zawodowym magistra lub równoważnym.