czochach i w trzewikach, spiętych srebrnemi sprzączkami.
— Ach, kochany abbé... abbé de Courcel, prezentowała hrabina, najprzyjemniejszy ze wszystkich kaznodziejów paryskich... Rozyno, te loki z lewej strony dotykają prawie ramienia; podnieść je trochę... Czy można dziś pojechać konno do lasku bulońskiego?
Ksiądz w sukniach świeckich, którego stan duchowny poświadczał tylko biały rabat i czarny płaszczyk, sunął więcej niż szedł ku hrabinie, ruszając się z wytworną swobodą skończonego dworaka. Skłoniwszy się wicehrabiemu, zajął miejsce na taburecie po drugiej stronie tualety.
— Trochę dziś chłodno, ale pogodnie — odezwał się, dźwięcznym wyrobionym głosem kaznodziei. — Lasek buloński zaroi się niewątpliwie amazonkami. Wielka szkoda, że hrabina nie zaszczyciła wczoraj naszego zebrania u księstwa Bedford. Bawiliśmy się doskonale.
— Nie mam zaufania do zebrań towarzyskich w domach angielskich. Ci wyspiarze są zwykle tak chłodno zarozumiali, spoglądają na nas, żwawych Francuzów, z takim uśmiechem lekceważącym, iż mrożą swobodną konwersacyę. Ile razy zdarzyło mi się być u księstwa Bedford, doznawałam zawsze wrażenia, iż nas Anglicy nie na to proszą, żeby nas bawić, lecz na to, żeby się nami bawili.
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.