winięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi, miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwniczych.
Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucyi.
— Bardzo się dziwię — odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval — że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francyi krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau’a.
Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą, postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.
— Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Francuzi — rzekł, kiedy się zasady filozofów nie przyjęły na naszym gruncie.
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/033
Ta strona została skorygowana.