Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/038

Ta strona została przepisana.

ły, wszystkie szepty zamilkły. Stała się taka cisza, iż słychać było wyraźnie równy, jednostajny dygot zegara.
Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z przyczyny niewytłómaczonego lęku, jaki zatrwożył nagle ich serca. Byli przecież wszyscy dziećmi epoki bezwzględnego krytycyzmu, kornymi wyznawcami rozumu, który nie uznaje takich zabobonów jak przeczucie, głos ostrzegawczy z innych światów. Gdyby mogli byli odchylić zasłonę najbliższej przyszłości, byliby ujrzeli więzienia, a w tych więzieniach siebie i swoich przyjaciół i byliby dostrzegli ohydne wózki, ciągnące wśród wycia pijanego motłochu na plac kaźni, a w tych wózkach znów siebie i swoich przyjaciół.
Ten nieznośny Anglik... Mówił im o gruzach, które zasypują żywych... A oni właśnie pragnęli zburzyć istniejący porządek, aby żyć wygodniej, przyjemniej, swobodniej. Wszakże tak obiecywała im wesoła, dowcipna filozofia Voltaire’a, tak zachęcała ich materyalistyczna mądrość encyklopedystów, która wskazywała im szczęście doczesne, zmysłowe, jako cel jedyny, najwyższy człowieka. Mieliżby się mędrcy francuscy mylić? Nie... Ten zarozumiały Anglik straszy ich strachami swoich pojęć zacofanych.
Pierwsza panna de Laval ocknęła się z przykrego milczenia. Rozśmiawszy się zbyt