Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/050

Ta strona została przepisana.

wili w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by igraszka rezonerska mogła wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne. Czytali wprawdzie wszyscy Jana Jakóba Rousseau’a Coutrat Social i Emila, zachwycali się „powrotem do natury“, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w „czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka“, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego“ do biesiadnego stołu filozofii. Zdawało im się, że „oświecenie“ jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych“.
Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych, stały zazdrosne, przez przywilej feodalny zapomniane miliony, spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy, idei, teoryi, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.
— Słuchając lorda — odezwała się panna de Laval — przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż dziecinie włoski na głowie stawały. Hu, hu... smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych loka-