Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/057

Ta strona została przepisana.

gorętszej młodzieży skrzydła do ramion i wyrzuciły ją na brzeg dziewiczych lądów.
Trud, poniewierka, bezustanna czujność wojny nauczyły pana de Clarac radzić sobie samemu, obywać się bez pomocy służby. Sam się golił, fryzował, ubierał.
— Jakże ci się podobają Paryżanie? — zapytał, naciągając pończochy.
— Wesołe te chłopcy, proszę pana rotmistrza, a tacy wszyscy pyskaci, że ani sposób dojść przy nich do słowa — odpowiedział dragon, który czyścił, poziewając, głownię szpady. — Śmieją się ciągle i świergocą, niby te wróble na dachu. A czego nie wygadują! Św. Jakóbie! Trzebaby mieć głowę, jak worek do owsa, żeby w niej to wszystko pomieścić. Czy to prawda, monsigneur, że nasz dobry król przykazał surowo, aby teraz byli wszyscy sewerynami, pan i sługa, wielki i mały?
— Sewerynami? Cóż to takiego?
— Niby to tak, że każdemu będzie wolno robić wszystko, co mu się podoba. Chcesz trochę pracować, to sobie popracuj, nie chcesz, to wyciągnij się na ławie, kurz fajkę i kpij sobie z całego świata.
— A jeść kto da onemu sewerynowi?
— Ktoby, jeżeli nie ci, co mają za wiele, proszę pana rotmistrza. Bo teraz mają mieć wszyscy po równości, bo teraz nie będzie już