Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/063

Ta strona została przepisana.

dziś pokłonić królowi, który przyjmował takie hołdy przelotne zwykle około południa, w chwili, kiedy przechodził ze swoich apartamentów do kaplicy na Mszę, świętą. Clarac chciał się pozbyć jak najprędzej tej pańszczyzny wiernopoddańczej, nie sprawiającej mu żadnej przyjemności.
Nie należał do owych trzystu rodzin szlacheckich, co obsiadłszy króla, jak pszczoły obsiadują lipę kwitnącą, ssały z niego miód życia — złoto, tytuły, urzędy, zaszczyty. Claracowie, stara szlachta langwedocka, nie cisnęli się nigdy do dworu, nie wyciągali nigdy ręki po nagrody niezasłużone. Byli zbyt dumni, zbyt niezawiśli na dworaków absolutnego króla. Siedzieli na wsi, albo służyli wojskowo, spoglądając pogardliwem okiem na błyszczących trutniów, którzy sobie giętkością grzbietów i języka wysługiwali tłuste urzędy i obfite gratyfikacye.
Zdziwił się rotmistrz, kiedy wydostał się z miasta na drogę wersalską. Z cichych jeszcze ulic Paryża wpadł w mrowisko ludzi i zwierząt. Nieprzejrzany szereg karet, kabryoletów, wozów, jeźdźców migotał przed nim w blaskach wchodzącego słońca, a wszystko to pędziło, leciało, spieszyło się, jak gdyby wichry północne przypięły do nóg koni swoje skrzydła.
Zrozumiał, że zbliża się do jakiegoś wie-