Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/065

Ta strona została przepisana.

Serce rotmistrza rzuciło się tak gwałtownie w piersi, iż czuł jego uderzenia w gardle. Jeszcze raz miał ochotę wrócić. Ale nie... Trzydziestoletniemu mężczyznie nie wolno być śmiesznym.
Kareta zatrzymała się przed bramą pałacu; trzeba było wysiąść.
Dwóch gwardzistów szwajcarskich w kostyumie piętnastego stulecia, w kapeluszach o szerokich skrzydłach, ozdobionych pióropuszem, we fryzach i bufiastych spodniach, schyliło przed oficerem halabardy.
Kiedy się rotmistrz zapytał, gdzieby się mógł widzieć z wielkim szambelanem, wskazano mu główne drzwi pałacu.
Szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, który stanął po raz pierwszy w życiu na woskowanej posadzce. Dokoła niego roił się różnobarwny, błyskotliwy tłum mundurów i jedwabnych sukien. W tłumie tym poznał gwardzistów przybocznych króla, w niebieskich kurtkach, z białemi haftowanemi wypustkami, w czerwonych spodniach i w długich lakierowanych butach. Mijali go oficerowie, lśniący złotem i srebrnem szamerowaniem, urzędnicy dworu, błyszczący orderami. Wszystkie barwy tęczy i wszystkie błyski drogich kamieni i szlachetnych kruszców mieniły się w fali ludzkiej, która płynęła do pałacu królewskiego i z pałacu. A ta fala płynęła z cichym szelestem jedwabnych