Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/069

Ta strona została przepisana.

Widział, że jakiś dygnitarz, w którym domyślił się wielkiego szambelana, szeptał coś królowi do ucha; czuł, że mówił o nim.
Pobladłszy, schylił głowę.
W tej chwili usłyszał tuż obok siebie miękki, łagodny głos:
— Witam pana, panie wicehrabio, w Wersalu. Bardzo mi przyjemnie widzieć w moim domu członka rodu, który walczył tylokrotnie z chwałą dla siebie i ojczyzny pod sztandarami moich przodków. Claracowie byli zawsze znakomitymi rycerzami i uczciwymi ludźmi; słusznie szczyci się nimi przesławna Langwedocya.
Trzeba było coś odpowiedzieć, trzeba było podnieść głowę i spojrzeć królowi prosto w oczy.
Te oczy patrzyły tak życzliwie, tak zachęcająco, iż lęk, jaki ogarnął rotmistrza po raz wtóry, rozpłynął się w uczuciu wdzięczności.
— W imieniu ojca mojego i swojem ośmieliłem się przybyć do Wersalu złożyć u stóp Waszej Królewskiej Mości podwójny hołd poddanego i żołnierza. Claracowie nie zapomnieli, że przelewali na polach bitew krew za chwałę Francyi linii burbońskich.
Król, który był krótkowidzem, zmrużył powieki, przypatrując się rotmistrzowi. Podobał mu się widocznie, bo uśmiechnął się przyjaźnie...
— Proszę zawieźć ode mnie panu marszał-