Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/085

Ta strona została przepisana.

gich, powłóczystych sukniach, zamiatających kurz chodnika, w kosztownych futrach, w niebieskich płaszczach, obramowanych gronostajem i w wysokich, fantazyjnych kapeluszach, strojnych piórami i kwiatami. Mimo mroźnego dnia, miała każda z nich w ręku wachlarz.
— Kup mi ten naszyjnik, arystokrato! — odezwała się młodziuchna blondyneczka, uderzając rotmistrza wachlarzem po ramieniu.
— Niech pan nic nie odpowiada — szepnął ksiądz oficerowi do ucha.
— Nie chcesz? Goły jesteś, skąpy! Co wart arystokrata bez pełnej sakiewki i hojnej ręki? Pracować nie umiecie, próżniaki, wymuskane lalki. W oknach sklepowych was wystawić i dawać wam ku zabawie narodu psztyki w nos, który zadzieracie do góry, niewiadomo, z jakiej racyi.
Zuchwalstwo kokotki zabawiło kilku drapichrustów, rozglądających się, gdzieby co złapać, sakiewkę, zegarek, koronkową chustkę do nosa.
— Brawo, Maryetto! Wleź na stół i palnij mówkę przeciwko zgniłym arystokratom, którzy śmierdzą na świecie, niewiadomo na co. Miejsce tylko zajmują porządnym ludziom. Tego rabaciarza wartoby pomacać po żebrach. Poco taki komedyant, oszukujący Boga i ludzi przy ołtarzu, wciska się między uczciwy naród? Ile kosztuje u ciebie, klecho, paszport do królestwa niebieskiego? Dam sousa.