Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/086

Ta strona została przepisana.

— Dołożę jeszcze pół — odezwał się drugi łobuz.
Znaj moją wspaniałomyślność, dam dwa — dodał trzeci.
Szczególnego rodzaju licytacya wzbudziła powszechną wesołość wśród zuchwałej hołotki. Ktoś potrącił rotmistrza. Było mu tego za wiele. Szybkim ruchem pochwycił natręta za kark, podniósł go do góry i potrząsnął nim, jak gałganem. Przebierający w powietrzu krótkiemi nóżkami pauper był tak komiczny, że humor gapiów spadł na niego deszczem pustego śmiechu.
— Niech żyje arystokrata! W górę arystokratę! Dzielny szlachcic!
Burza oklasków brutalnej hałastry złożyła hołd sile brutalnej.
Nie napastowani już teraz przez nikogo, weszli rotmistrz i ksiądz do kawiarni „Foy“. Znalazłszy wolny stolik, usiedli i kazali sobie podać wermutu.
W kawiarni był taki tłok, jak w galeryach pod arkadami. Liczna służba mogła zaledwie nadążyć uczynić zadość wszystkim żądaniom. Dym z fajek przesłaniał tak gęstą chmurą falę głów, iż trudno było w pierwszej chwili rozpoznać fizyognomie i suknie.
— Jakie to towarzystwo — zapytał rotmistrz.
— Wszystkie sfery dostarczają kawiarni