Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/088

Ta strona została przepisana.

— To niejaki Danton, adwokat bez klientów, wódz rezonerów kawiarni „Foy“. Ożenił się z córką handlarza limonady, który mu daje w posagu luidora tygodniowo. Gdyby nie ten luidor, umarłby z głodu z żoną i dzieckiem. Niech pan sobie wystawi takiego tura z głową pochyloną przy robocie w rewolucyi. Hu, hu, powtórzę za panną de Laval, ale bez drwin. Taki byk rozniósłby nas na swoich rogach. Czemże wobec jego brutalnej, bezwzględnej siły nasze dobre wychowanie, nasza politura towarzyska i resztki naszej spłowiałej rycerskości? Tylko nasi przodkowie, ruszający się z tą samą swobodą w stalowych zbrojach, z jaką my się ruszamy w jedwabiach i koronkach, ujęliby takiego przeciwnika śmiało za rogi. Ale my?
Ksiądz pokazał swoje rasowe, białe, wypieszczone ręce.
— Niech Pan Bóg broni, gdyby tacy wywrotowcy, przebrani wczoraj w surdut ludzi cywilizowanych, dorwali się do władzy.
— Możliweż to kiedykolwiek? — rzekł rotmistrz.
— W czasach przewrotowych jest wszystko możliwe. Kleonowie następują po Periklesach. Jeszcze temu pół roku nie byłby żaden pauper śmiał znieważyć publicznie oficera i księdza, a dziś? Przekonał się pan na własne oczy o zuchwalstwie paryskiego motłochu. Jedziemy prędko, proszę posłuchać.