Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/091

Ta strona została przepisana.

Na krzesło, obok stołu, przy którym grano w karty, wskoczył jakiś drobny, szczupły, chuderlawy jegomość.
— A ja wwwam... po... po... po — wiadam — jąkał się, wykrzywiając chudą, pokurczoną twarz — że nnnie... bę... bę... będzie lllepiej... dopó... pó... póki... wszyscy aaarysto... to... to... kraci i klechy nie zzzawisną na latarniach.
Odpowiadał na jakiś spór, skoczył na krzesło, żeby go lepiej widziano, słyszano. Jąkając się, wyciągał wargę, jak pies mordę, kiedy chce ukąsić, błyskał małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami.
Od stolików podniosły się wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się na jąkałę. Tu i owdzie zatrzepotał pusty śmiech.
Nie podobało się to widocznie olbrzymowi, którego pan de Courcel nazwał „niejakim Dantonem“, bo odczepił plecy od ściany, podniósł głowę ospowatego Tatara śmiałym ruchem natury energicznej i ryknął rykiem rozjuszonego byka:
— Nasz Kamilek, nasz nieubłagany, cnotliwy Brutus ma racyę! Wszystkich śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów na latarnię!
— Rrrororozuumie się — jąkał się cnotliwy, nieubłagany Brutus z głową złośliwego psa, z cerą śledziennika. — Naauuczcie się