Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/094

Ta strona została przepisana.
V.

Drogą z Thiviers do Périgueux mknęły otwarte sanki, zaprzężone w cztery konie. Snadź spieszno było podróżnym, bo woźnica nie żałował bata.
Jakże nie uciekać przed okrutnym sępem mrozu, który zmieniał oddech ludzi i zwierząt w sople lodu?
Spadł temu kilka dni z zadymionego nieba i ogarnął olbrzymiemi, ośnieżonemi skrzydłami całą Francyę, od granicy belgijskiej począwszy aż do Pyreneów. Dokądkolwiek się oczy zwróciły, wszędzie śnieg, śnieg, a w powietrzu tyle drobnych, kłujących igiełek, tyle ostrych rózg, iż strumienie i rzeki stawały przerażone.
Stanęła Sekwana od Paryża aż do Hawru. Nawet wody morskie ścięły się po brzegach. I prowincye południowe, nawiedzane rzadko przez białego gościa z północy, trzęsły się z zimna, osowiałe.
W sankach siedziały dwie kobiety, panna de Laval i jej pokojowa.