Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/097

Ta strona została przepisana.

Rzecz szczególna! Od samego Paryża jechał ktoś za nią, trzymając się zawsze w takiej odległości, że widać go było z daleka. Kiedy ona przystanęła, zatrzymywał się także nieznajomy podróżny, kiedy ona ruszyła dalej, ruszał i on. W miastach na noclegach znikał gdzieś. Ale nazajutrz ukazywał się znów na drodze.
Zrazu nie zwracała panna de Laval uwagi na tajemniczą eskortę. Droga publiczna służy wszystkim. Ale gdy minął tydzień, drugi, a te same zawsze białe sanki w kształcie łabędzia szły ciągle za nią, postanowiła się przekonać, kto ją śledzi. Bo widocznie śledził ją ktoś. Kazała raz woźnicy nawrócić i zrównać się z dziwnym towarzyszem. Lecz biały łabędź cofnął się także, uchodząc w stronę przeciwną.
Ktoby to mógł być: przyjaciel, nieprzyjaciel? Przyjaciel nie miałby powodu ukrywać się przed nią, nieprzyjaciel mógł ją był już niejednokrotnie na pustej drodze napaść, ograbić, zamordować, gdyby jej towarzyszył w złych zamiarach.
Prawdopodobnie jakiś dziwak, jadący w te same strony, co ona.
Zapadał już wieczór, ów smutny wieczór głuchej zimy. Ani jedna ptaszyna nie żegnała zachodzącego bez promiennej aureolii słońca przyciszonym świergotem, ani jeden głos ludzki nie nadchodził po śniegu z martwych wiosek; nawet psy milczały.