Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/098

Ta strona została przepisana.

Sanki pomykały właśnie ciemnym szpalerem lasu kasztanowego, ciągnącego się po obu stronach drogi. Z cicha parskały konie, jakby poczuły kogoś żywego. Może chytry lis opuszczał legowisko, zmuszony głodem do nocnej wyprawy. Nie pożywi się w pobliżu mieszkań ludzkich, które zapomniały już od roku, że istnieją na świecie kury, kaczki i gęsi. Chłop tych stron żywił się prawie tylko kasztanami, a tych smakosz łapikura nie lubi.
Nagle usłyszała panna de Laval, która, zmrużywszy powieki, urozmaicała sobie smutną drogę myślą o radości, jaką sprawi wujowi swojemu odwiedzinami, klątwę pocztyliona i zmieszany gwar ludzkich głosów.
Otworzyła oczy.
Tłum ciemnych sylwetek obskoczył ją ze wszystkich stron. Ktoś przecinał z tyłu rzemienie i powrozy, przytwierdzające kufry do sanek, ktoś drugi wyprzęgał konie.
Widziała, jak pocztylion spadł z kozła, uderzony drągiem. Konie wspinały się, plącząc się w chomontach.
— Ratunku! — wrzasnęła pokojowa, którą trzeci bandyta trzymał za piersi.
Głos przerażonej kobiety rozdarł ciszę wieczoru, rozlewając się echem po lesie.
Tak była panna de Laval zdumiona, iż straciła przytomność. Na niewiele zresztą byłyby jej się przydały nabite pistolety, ukryte