Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/099

Ta strona została przepisana.

w siedzeniu, zanim bowiem miała czas pomyśleć o nich, ujęły ją jakieś silne ramiona i wyrzuciły z sanek. Padła twarzą na śnieg. Drapieżne ręce ściągnęły z niej futro i obmacywały jej ciało, szukając widocznie sakiewki.
Chciała się podnieść, bronić. Nie mogła się ruszyć. Jakieś kolano, gniotące jej plecy, przygwożdżało ją do ziemi. Suchy śnieg zasypał jej oczy, wciskał się do ust.
Wtem usłyszała głuchy, śniegiem przytłumiony tentent galopujących koni. Tuż nad jej głową rozległ się strzał... Uciskające ją kolano zsunęło się i jakieś bezwładne ciało zwaliło się na nią. Padł strzał drugi, trzeci, czwarty, potem zadzwonił brzęk stali, uderzającej o stal, słychać było klątwy, jęki, nawoływania, wkońcu tupot oddalających się szybko nóg ludzkich, czy zwierzęcych.
Cisza...
Ktoś zdejmował z niej bezwładne, ciężkie ciało, podnosił ją, otulał w futro i pytał głosem miękkim, troskliwym:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu?
Nie czuła bólu. Była tak odurzona tem, co się stało, że nie mogła skupić myśli. Zdawało jej się, że śni. Może jej się przywidziało, że ją napadnięto? Wieczór taki ciemny, głuchy i smutny, a z ciemności i smutku lęgną się, dziwaczne mary, widziadła.
Jakaś ostrożna, delikatna ręka otrzepy-