Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/101

Ta strona została przepisana.

w jego męskich ramionach, iż zamknęła znów oczy, jak przerażona dziecina, tuląca się u piersi niani.
Więc to on jechał za nią od samego Paryża? Zrozumiała, dlaczego czuwał nad nią w pewnem oddaleniu. Kawaler nie chciał narazić panny na złe języki ludzkie. Jaki dobry, uczciwy, rycerski...
Każdy przeciętny wytworniś paryski byłby korzystał ze wspólnej, dalekiej podróży, szukał jej towarzystwa, starał się omotać jej serce słodkiemi nićmi pochlebstwa, a on unikał rozmyślnie spotkania, szanując jej cześć niewieścią, jej honor.
Bez oporu pozwoliła się przenieść na sanki.
— Zapal pochodnie, Jakóbie! — rozkazał rotmistrz.
Cztery trupy broczyły na śniegu w kałuży krwi krzepnącej. Jeden z nich, leżący na wznak, patrzył na dragona, który się nad nim pochylił, szklistemi, przerażonemi oczami.
— Tego schwycił dyabeł od razu za łeb, jak swojego, bo okrutny strach siedzi mu w ślepiach. A nie łaź, gałganie, gdzie cię nie proszą.
Mówiąc to, kopnął żołnierz trupa w brzuch.
— Jakóbie! Tylko dzicy ludzie i zwierzęta znęcają się nad trupami — strofował rotmistrz.
— Niech monseigneur nie żałuje tego ścier-