Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/102

Ta strona została przepisana.

wa. Gdybyśmy się my byli dostali w jego łapy, byłby nam z pewnością wypruł kiszki — tłómaczył się Jakób. — Po dragońsku lunęłem go szablą przez łeb. O, mózg mu wyleciał.
— Zobacz, co się dzieje z pocztylionem, zdaje mi się, że postękuje.
— Postękuje sobie — mówił Jakób, świecąc pocztylionowi pochodnią w oczy. — Leży w śniegu, jak w puchu i pomruguje ślepiami. Wstawaj, kmotrze! Czem cię to po łbie pomacali, hę? Nie ostrem żelazem, bobyś nie mrugał, niby zając pod miedzą. Pewno jakim miękkim drągiem. Jeszcze ci we łbie szumi? Zaraz cię otrzeźwię.
Dragon wziął garść śniegu i wytarł głowę i twarz pocztyliona, który jęknął teraz głośno.
— Boli cię? Patrzcie go, jaki delikatny... Książątko...
— Daj mu szklankę wina! — rozkazał rotmistrz.
Cucony śniegiem i winem przychodził pocztylion powoli do siebie. Dźwignął się, usiadł na śniegu, wytrzeszczył oczy.
— A to mnie urządzili! Tysiąc świec błysnęło mi w ślepiach, a potem ciemności i nic — bełkotał jeszcze na wpół nieprzytomny.
Nagle podniósł się.
— A moje konie?
Poznawszy swoje konie, uśmiechnął się z zadowoleniem.