Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Nie zdążyli ukraść. Chwała świętemu Pawłowi, mojemu patronowi.
Podszedł do koni i głaskał je, klepał po szyi. Był jednak tak osłabiony, iż nie mógł sam zaprządz do sanek. Pomógł mu Jakób z drugim pocztylionem.
Trzeba było jeszcze przytroczyć kufry i ocucić omdlałą z przerażenia pokojową panny de Laval. Gdy wszystko było gotowe, wsiadł rotmistrz na kozieł sanek hrabianki i wziął sam lejce do rąk.
— W drogę! Nabij pistolety, Jakóbie, i trzymaj je w pogotowiu!
Wyjechali z lasu.
Zapadła już noc bezgwiezdna, tak czarna, że gdyby nie blask pochodni, nie możnaby odróżnić drogi od pola. Rotmistrz, pochylony na koźle, wytężał słuch, czujny na szelest najlżejszy. Ale oprócz głuchego tententu kopyt końskich, monotonnego brzęku grzechotek i łopatania pochodni, nie mąciło nic ponurej ciszy grobów, która objęła obumarłą ziemię. Nawet konie nie prychały, nie parskały. Szły bez bata, równym, wyciągniętym kłusem, podrzucając od czasu do czasu łbami. Sanki, oświecone czerw-onym blaskiem migotliwych płomieni, mknęły białym szlakiem śniegowym cicho, lekko, podobne do widm, płynących w powietrzu.
Cisza grobów objęła ziemię, ale w duszy