Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/106

Ta strona została przepisana.

odpowiedź, która tłumiła budzące się wątpliwości: którzy ją, niewinną, napadli — i ten brutalny dragon i ci zawistni oberwańcy — byli zwykłymi opryszkami, wrzodem czystego ludu, grzechy zaś kilku, kilkunastu, choćby kilkuset zwyrodniałych jednostek nie obalają prawdy, zasady.
Tak siebie samą przekonawszy, zapomniała panna de Laval o trwodze napadu.
Na tle ciemnej nocy błysnęły światełka, gasnąc i ukazując się, przenosząc się z miejsca na miejsce.
Po kwadransie wjechały sanki do jakiejś mieściny.
— Macie tu jaką porządną oberżę? — zapytał rotmistrz pierwszego mieszczanina, który mu się nawinął pod rękę.
— Dlaczego nie miałoby być oberży? Tam, w rynku — odpowiedział mieszczanin i odwrócił się plecami, nie uważając za potrzebne udzielić dalszych objaśnień.
— Hołotka shardziała we Francyi — mruknął rotmistrz.
W oknach oberży świeciło się jeszcze; ludzie wchodzili, wychodzili; gwar licznych głosów wydobywał się na ulicę.
Na progu ukazał się oberżysta w czapce wełnianej na głowie, w krótkim kożuszku, w grubych pończochach, w sabotach, z fajką w gębie.