Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Czy są w oberży dwa osobne pokoje, jeden dla pań, drugi dla mnie? — odezwał się rotmistrz.
— Są u mnie dwie izby gościnne, ale jedną z nich zajął jakiś pan ze swoją służbą — odpowiedział oberżysta, racząc zaledwie uchylić od niechcenia czapki, podobnej do pończochy.
— Pomieścimy się jakoś.
W pierwszej, dużej izbie siedziało przy długich stołach mnóstwo ludzi. Pili wino, kurzyli fajki, gawędzili. Kiedy rotmistrz wszedł z panną de Laval, umilkła na chwilę rozmowa. Ale tylko na chwilę. Zaspokoiwszy ciekawość, nie zwracali mieszczanie więcej uwagi na przybyszów. Nikt nie ruszył się, by ustąpić miejsca kobietom i oficerowi jego królewskiej mości, nikt nie podniósł się, nie uchylił czapki, nie oddał pozdrowienia, chociaż rotmistrz odkrył głowę i powitał zgromadzonych uprzejmem: „dobry wieczór panom“.
— Czy można się widzieć z tym panem, który zajął jeden z pokojów gościnnych? — zapytał rotmistrz oberżystę. — Proszę powiedzieć, że wicehrabia de Clarac ma do niego prośbę.
Nie było-ż to złudzenie? Ale nie! Z izby gościnnej wyszedł lord Chesterfield.
— Mylord w tej dziurze? — zawołał rotmistrz zdziwiony. — Skąd się pan tu wziął?
— Z Paryża, z początku dyliżansem, potem