Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Uchyliwszy drzwi, przysunął lord do nich krzesło panny Laval, aby, niewidziana, mogła wszystko słyszeć. Ostry głos odcinał się wyraźnie od ciszy, która zalegała izbę.
— Pytacie, kto winien tej strasznej nędzy, jaka smaga naszą nieszczęśliwą ojczyznę? — krzyczał ów głos. — Ten, co zagarnął, ukradł narodowi ziemię i ssie z niej od lat ośmiuset wszystkie soki żywotne razem z naszym potem, naszą krwią. Odpowiedzcie sobie sami.
— Szlachta — odpowiedział ktoś.
— Tak, szlachta, ta drapieżna banda uzbrojonych zbójów, rabusiów, morderców, która narzuciła narodowi swoją wolę, zamknąwszy mu usta żelazną pięścią. Szlachta?! Szlachtą, rasą szlachetną nazwali się opryszkowie, jak gdyby byli ulepieni z lepszej gliny od nas, jak gdyby wszyscy ludzie nie przychodzili na świat równi sobie, przeznaczeni do szczęścia. Na pohybel tym złodziejom własności narodowej, tym uzurpatorom władzy. A razem z nimi na pohybel podłym klechom, którzy ogłupiali przez lat tysiąc trzysta łatwowierny naród dziecinnemi bajkami Starego i Nowego Testamentu, kazali znosić cierpliwie ból nędzy, zależności, ucząc słabych psiej pokory, pocieszając nieszczęśliwego śmieszną obietnicą jakiejś korony niebieskiej. Dosyć nieproszonej opieki tej czarnej bandy, tuczącej się na naszej krzywdzie. Ocknijcie się, obywatele, prawowici dzie-