Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Laval, ale spojrzawszy na nią, powstrzymał uwagi ironiczne, jakie mu się cisnęły na usta. Tyle smutku było w oczach zdumionej hrabianki, iż odczuł niewłaściwość drwiącego słowa.
— Czego ci ludzie chcą od nas? — mówiła panna de Laval głosem cichej skargi. My pragniemy naprawić krzywdy przeszłości, zbudować nowy dom, w którymby się i dla nich i dla wszystkich znalazło miejsce wygodne, a oni?
W izbie uciszyło się. Po chwili odezwał się głos drugi, spokojny, poważny.
— Mistrza Legranda unosi zbytecznie jego nienawiść do szlachty i duchowieństwa — mówił ten głos drugi. — Legrand zapomina, że ktoś mocniejszy od szlachty, od króla nawet, chłoszcze Francyę od szeregu lat mrozem, gradem, nieurodzajem. Francya odwraca się od starego, dobrego Boga, więc stary, dobry Bóg odwraca oblicze swoje od Francyi. Cóż szlachta temu winna, że mrozy, grady i nieurodzaje niszczą plony naszej ziemi, zabierają chleb nie samym tylko ubogim? Cierpimy wszyscy, szlachta, mieszczanie i chłopi, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej ziemi.
— Służka arystokratów! Za drzwi z nim, na śnieg, na mróz! — krzyczał głos ostry.
— Służką arystokratów nie byłem nigdy — bronił się głos spokojny — bo nie miałem potrzeby kłaniać się komukolwiek, ale zdaje