Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/115

Ta strona została przepisana.

cież. Mnóstwo rąk niosło jakiegoś starszego mieszczanina ku drzwiom, wśród krzyku i śmiechu całej gromady.
Szybko skoczył rotmistrz w tłum skłębiony, schwycił za kark pierwszego z brzegu, odrzucił go na bok, uderzeniem głowy w plecy powalił drugiego; trzeciego pchnął kolanem pod krzyż, czwartego odciągnął za włosy.
Tak zdumieni byli mieszczanie nagłym napadem, iż ci, co nieśli owego starszego jegomościa ku drzwiom, upuścili go na ziemię.
Któryś z powalonych zerwał się na równe nogi i skoczył do rotmistrza. Lecz w tej chwili błysnęła szpada.
— Po raz ostatni podniesie rękę na tej ziemi, kto ją na mnie podniesie.
Groźbę tę podkreślił oficer spojrzeniem tak zabójczem, iż śmiałka odeszła ochota do walki nierównej. Goła pięść nie zmoże ostrej stali.
— Zmęczona daleką drogą dama i chory cudzoziemiec potrzebują spokoju — rzekł rotmistrz, kiedy cisza zaległa izbę — a wy Francuzi, najgrzeczniejszego na świecie narodu synowie, zachowujecie się, jak horda Hunnów. Cóż powie o nas lord Chesterfield, kiedy wróci do Anglii? Byliśmy zawsze gościnni dla cudzoziemców i uprzejmi dla kobiet. Wstydźcie się, panowie!
— Naród nie ma potrzeby być grzecznym dla arystokratów — odezwał się jakiś młody,