Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Rodzisz się — płać, żenisz się — otwieraj kieszeń, umierasz, ostatnią koszulę zedrą z trupa za pochówek. Czy nie tak?
— Co prawda, to prawda — odezwał się jeden z młodszych robotników. Ciągle tylko płać a płać.
W kącie na ławie, pykając z krótkiej fajeczki, siedział stary chłop przy lampce wina. Słuchał, spluwał przez zęby, poruszał szczękami, jakby coś żuł.
Nie podnosząc głowy, odezwał się:
— A pan, panie uczony z Paryża, czy dyabeł wie skąd, to darmo jeździ pocztą, mieszka w oberży, odziewa się w sukno i całe trzewiki? Czy to ksiądz nie człowiek? Nikt nie da mu bez pieniędzy nawet bochenka chleba. Pracuje, służy ołtarzowi, to i żyje z ołtarza.
— Cicho, stary, wy się na tem nie rozumiecie — ofuknął starca jakiś wyrostek. — Takim, jak wy, słuchać, a nie wtrącać się w nieswoje rzeczy.
— Iiii, jacy wy mądrzy, wy szczeniaki. Patrzcie go, Salomon. Dlaczego nie mam rozumieć? By zrozumieć, że ksiądz musi tak samo jeść, pić, odziewać się, jak każdy z nas, do tego nic potrzeba wielkiego rozumu. Ten pan uczony powiada, że księża obdzierają ubogich. Kogo to obdarł nasz proboszcz? Sam ubożuchny, ledwie ma co w gębę włożyć,