mię. Hrabiankę objął wpół, wyniósł na rękach z karety i postawił ostrożnie na ziemi.
— Nie stłukę się, nie jestem jeszcze krucha — zaśmiała się panna de Laval — dzień dobry, mój zbawco!
— Dzień dobry, moja pogromczyni — szepnął rotmistrz do ucha panny de Laval, tak, że tylko ona mogła słyszeć.
Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się.
Nie mieli czasu mówić z sobą więcej, bo na progu ukazał się żywy portret rotmistrza, trochę tylko starszy, wytarty ręką czasu, pozbawiony połysku świeżości. Był to marszałek polny, hrabia de Clarac, ojciec Gastona.
Bardzo serdecznie witał się marszałek z panem d’Escayrac, którego był niegdyś towarzyszem broni i zwierzchnikiem, z galanteryą francuskiego szlachcica pocałował pannę de Laval w rękę.
— Przybywacie w samą porę; właśnie podają śniadanie — rzekł, prowadząc gości do sali jadalnej.
Przy dębowym stole siedziała już babka marszałka. Była tak stara, iż robiła wrażenie spróchniałego pnia, pokrytego mchem. Ubrana w czarne suknie, we wdowim czepcu na resztkach siwych, wysuwających się bezładnie na czoło włosów, spoczywała w poręczowym fotelu, zgarbiona, jakby złamana. Gdyby nie suknia niewieścia, nie możnaby rozpoznać jej
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/139
Ta strona została przepisana.