Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Spojrzała z wyrzutem na rotmistrza. Jej serce szło ku niemu, ciepłe, szczere, a on obrażał swym sceptyzmem najczystsze uczucia tego serca. Należał-że by do pleśnią pokrytej gromady owych niepoprawnych wsteczników, dla których człowiek bez kultury był tworem niższego rzędu — on, obrońca amerykańskich kolonistów, ich wolności, ich niezależności? Jej fantazya, posłuszna sercu, snując w ciszy wieczornej złotą nić rodzącej się miłości, oprzędła już piękną głowę rotmistrza aureolą bohatera wolności. Ustroiła ją we wszystko, co ona kochała, w swoje pojęcia, wyobrażenia, w swoje nadzieje blizkiego, powszechnego szczęścia; wierzyła, że on tak wierzy, jak ona. A on rozdarł słowem bezwzględnem tę aureolę, spłoszył jej sen złoty — nie był takim, jakim go sobie wyobrażała.
Chłodny wiew powiał na nią od niego i wiew ten padł cieniem na jej twarz posmutniałą. Pochyliła głowę nizko nad talerzem, straciwszy ochotę do dalszej rozmowy. Po śniadaniu udała się do komnat gościnnych, by się przebrać do obiadu.
Ze wszystkich stron zbliżały się teraz do Clarac karety i powozy różnych kształtów, prawie wszystkie zużyte, odrapane. Były między niemi karety czerwone, błękitne, kanarkowe, zielone, zdobne figurami alegorycznemi, mitologicznemi, aniołkami, amorkami, ptasz-