Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/143

Ta strona została przepisana.

kami, staroświeckie graty, wyszłe dawno z mody. W Paryżu wygwizdaliby ulicznicy tę paradę wiejską.
Z tych bud przedpotopowych wysypał się na dziedziniec klaracki rój margrabiów, hrabiów, kawalerów, panów, pań, starych, młodych i cały ten rój pomieścił się w pokojach gościnnych obszernego zamku.
Na wsi siadano zwykle do obiadu w południe, większe jednak zebrania stosowały się do zwyczajów paryskich, które wyznaczyły od lat kilku godzinę czwartą. Panie i panowie mieli więc czas przebrać się w suknie galowe.
Na dworze już szarzało, kiedy dzwon wezwał do obiadu. W wielkiej sali niegdyś rycerskiej, co poświadczały tarcze, bronie, sztandary i zbroje, porozwieszane na ścianach i ustawione w rogach, a obecnie jadalnej, czekało na głodnych pięćdziesiąt nakryć. Mnóstwo świec woskowych rozproszyło mroki wieczorne. Służba w szkarłatnej liberyi, błyszcząca złotymi galonami, przysuwała krzesła do stołu.
Goście zebrali się w mniejszej niegdyś sali rycerskiej, zamienionej obecnie na salon. Wszyscy składali kolejno hołd babce gospodarza, ubranej w robron fioletowy, pamiętający młodość Ludwika XV. Staruszka siedziała przy kominku na kanapie, wybitej błękitnym adamaszkiem w białe grochy, i przypatrywała